11/19/2012

DIWALI


Diwali w hinduizmie jest świętem rangi naszego Bożego Narodzenia. To przede wszystkim święto światła. Jest też wiele innych historii związanych z Diwali. Jedna z nich opowiada o tym, jak bóg Ram pokonał demona. Niestety nie miałam czasu poczytać więcej.
Ponieważ w Singapur to miks kulturowy, a więc i miks wielu religii, Diwali jest tu dniem wolnym od pracy. Jest to święto ruchome i w kalendarzu dni wolnych na następny rok, który lubię sobie czasem przejrzeć :) nie jest jeszcze dokładnie określone, kiedy wypada w 2013.






tradycyjne gliniane naczynia, z których robi się lampiony




11/10/2012

JOHOR BAHRU


Wiem, że moja aktywność blogowa ostatnio mocno spadła, ale zawodowa zdecydowanie wzrosła, nawet o kilkaset procent. Niestety, jeżeli ktoś planuje wyjazd i pracę do Azji, to trzeba chyba liczyć się z tym, że będą czasy, kiedy w ciągu tygodnia czasu spędzonego poza biurem starczy tylko na jedzenie i spanie.
Zdecydowanie bardziej docenia się wtedy weekendy, każdy piątek jest jak święta ;)
W pewien weekend, pewnej słonecznej niedzieli wybraliśmy się za granicę. W Singapurze jest taka wspaniała możliwość, żeby pod prawie samą granicę podjechać metrem. Następnie trzeba tylko przeprawić się przez most i już jesteś w Malezji. Johor Barhu, miasto, które było celem wycieczki, to czwarte co do wielkości miasto Malezji. Mogłabym przytoczyć parę faktów historyczno - geograficznych albo opisać nasze szwędanie się po jororskich jalanach (jalan = ulica w języku malezyjskim), ale napisze tylko o tym, co najciekawsze, czyli jak zostaliśmy gośćmi na muzułmańskim weselu.
W niedziele Johor Bahru jest dość opustoszałe, dlatego dobiegające z oddali dźwięki muzyki, do tego bardzo radosnej muzyki, wzbudziły w nas duże zainteresowanie. Artur od razu był pewien, że to ślub, bo, jak twierdzi, kiedyś już był na malajskim weselu. I miał racje, był to ślub, a w zasadzie wesele. Jeszcze bardziej zaciekawieni chcieliśmy podejrzeć uroczystość, kiedy na drodze staną nam pan z ochrony. Pewni, że chce nas przegonić, wykazaliśmy się pewnym wycofaniem i zrozumieniem, ale w końcu okazało się, że pan przyszedł, żeby nas zaprosić do środka! 
Zaraz w progu sali weselnej, goście skierowali w naszą stronę swoje ajfony, przez co przestałam się krępować z fotografowaniem wszystkiego i wszystkich. Pan ochroniarz zaprowadził nam do stolika (!) i kazał jeść (!!!). Jak wszystko wyglądało nie będę opowiadać, bo chyba lepiej pokażą to zdjęcia. Jedno jest pewne - na malajskim muzułmańskim weselu para młoda zdecydowanie bawi się najgorzej, albo wcale, gdyż przez większość czasu siedzi prawie nieruchomo na bardzo dekoracyjnym tronie na scenie albo przy najbardziej wyeksponowanym stole. 
Zostaliśmy potraktowani jak równorzędni goście weselni do końca i opuszczając imprezę obdarowano nas gustownymi świecznikami, a nasz kolega z ochrony zrobił sobie z nami pamiątkowe zdjęcie. Niezapomniane przeżycie :)

jeden z posągów w chińskiej świątyni


pałac sułtana






wesele

weselni bębniarzze










wesoła wycieczka






10/26/2012

BIG DEAL



Po ponad pół roku życia w Azji bardzo zaczęłam cenić ( nie, że wcześniej nie ceniłam, ale teraz to już na maksa) naszą strefę Schengen i otwarte granice. Tutaj gdziekolwiek się nie ruszysz, wymagana jest wiza. W części krajów nie ma większego problemu z jej otrzymaniem, jak np. w Singapurze, gdzie wizę dostaje się na wjeździe i od razu na 90 dni (tak jest w przypadku Unii, USA itp. tutaj znajduję się lista krajów, których obywatele takiego przywileju nie mają) czy Tajlandii (podobne warunki jak w przypadku Singapuru). Bardziej skomplikowanie to wygląda z wizą do Wietnamu, o którą trzeba aplikować przed wyjazdem, a proces wydawania wizy zakończyć na lotnisku w Wietnamie. 
Będąc obywatelką Unii nie mam jednak co narzekać, bo mieszkańcy takich krajów jak Indie czy Egipt muszą się borykać z procedurą wizową niemal wszędzie kraju i nie trudno się zorientować, że raczej nie są mile widziani. 
W odwecie rząd Indii postanowił podobnie doświadczyć tych, którzy chcą odwiedzić ich kraj. Sprawa otrzymania wizy komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy jesteś poza swoim krajem, na wizie turystycznej i zachce ci się jechać do Indii, czyli jak to było ze mną. Tymczasowy brak karty pobytu w Singapurze wywoływał spore zmieszanie na twarzach obsługi w każdej agencji wizowej, nawet kiedy przyszłam z wydrukowanym formularzem. Najpierw, przed udaniem się gdziekolwiek, należy aplikować online, gdzie wypełnia się 3 czy 4 stronicowy, szczegółowy formularz. Posiadanie zarejestrowanego formularza, który kieruje cię do agencji wizowej nie oznacza, że w danej agencji tę wizę tak łatwo dostaniesz. Koniec końców trzeba iść do ambasady. 
W ambasadzie Indii w Singapurze można się poczuć jak w filmie o Bondzie (a przynajmniej ja się tak czułam, może dlatego, że ostatnio dla przypomnienia obejrzeliśmy ostatnie dwie części). Jest to dość stary (jak na Singapur bardzo stary) kolonialny budynek na Grangr Road, czyli jednej z bardziej zacisznych ulic przy Orchard. Petenci to głównie, poza Hindusami, Amerykanie i Anglicy. Panującą atmosferę czilałtu zakłócał jedynie pewien Amerykanin, który krzyczał do słuchawki, że jest z New York i że wszystko będzie dobrze. Nikt się szczególnie nie śpieszy i łatwo zobaczyć na twarzach oczekujących, jak walczą z poirytowaniem.
Początkowo pani z obsługi, nie mogła uwierzyć, że mój paszport nie jest british (angielski) tylko polish (polski), bo w Indiach podobno każdy biały człowiek jest brany za Anglika. Następnie zostałam skierowana na interview, które odbywa się w specjalnym pokoju. Czas oczekiwania około godziny.
Wśród wielu wątpliwości, jakie mogłam wzbudzać, pana urzędnika najbardziej zainteresowała ilość wiz w moim paszporcie. Zajęło go to zdecydowanie bardziej, niż powód, dla którego chcę odwiedzić jego kraj. Po około 15 minutowej rozmowie, podczas której wymienił wszystkie kraje, jakie odwiedziłam, a ja mu za każdym razem przytakiwałam, stwierdził z uśmiechem, że da mi wizę i to na 3, a nie, jak prosiłam, jeden miesiąc. Zanotował to na moim formularzu i wysłał z powrotem do agencji wizowej.
Pani agentka, widząc mnie z powrotem po paru dniach (z dużą satysfakcją wysłała mnie do ambasady, biurokracja w Indiach wygląda podobnie jak w Polsce ;)) była trochę zdezorientowana, ale przyjęła mój wniosek i paszport, który po tygodniu wrócił szczęśliwie w moje ręce z jedną stroną zaklejoną trzy misięczną wizą turystyczną :).











10/20/2012

FRUITS KING


Owocowych opowieści ciąg dalszy.

(Do Singapuru ostatnio przyszła jesień, a przynajmniej przedwczesny monsun i deszcze stały się codziennością, a burze tak silne, że za każdym razem, gdy nie zamkniemy okna, mamy powódź w mieszkaniu. We mnie jednak ten stan pogodowy wzbudza tęsknotę za Europą, bo kiedy nie wyjdziesz z mieszkania i nie przekonasz się, że dalej jest tak samo gorąco, wydaje się, że jesień jest tu taka sama.)

Durian to kultowy owoc w tym rejonie świata. Właściwie wszystko jest w nim wyjątkowe - kolczasta struktura, smak i przede wszystkim zapach. To właśnie on uczynił ten owoc tak sławnym (może też i smak, ale po licznych opowieściach, nie odważyłam się spróbować, ale o tym zaraz). Przechodząc obok straganu z durianami można mniej więcej zrozumieć o co chodzi. Pewnie spotkanie twarzą w twarz ze świeżym, obranym durianem jest jeszcze bardziej wstrząsające. Dlatego w wielu miejscach, w Singapurze przede wszystkim w komunikacji miejskiej, można znaleźć zakazy spożywania durianów.  Na lotnisku w Bangkoku pasażerowie, którzy chcą przewieźć ze sobą ten owoc, muszą przejść przez specjalną odprawę.


Fruits' stories continuation.


(We have a fall in Singapore recently or at least a monsune that came too early. Heavy rains are our everyday reality and every time when we forget to close any window there is a flood in apartment. This state of weather make me long for Europe because when you stay indoor and you're not aware of the fact that it's still so hot outside you can have a feelin that the fall in there is the same.)


Durian is an iconic fruit in this part of the world. Actually everything is special about it - spicked structure, taste and what's the most important, smell. It's the smell that made this fruit so famous (it maybe also its taste but hearing a lot of the stories, bad stories I'm affraid of tasting it). Passing by a durian stall you can understand what I mean. Probably an encounter face to face with a fresh peeled fruit is more thrilling. Because of that in many spots in Singapore, first of all in public transportation you can find the signsof duroan ban. At the airport in Bangkok the passangers who want to take the fruit with them need to go for a special check in.

znak z singapurskiego metra




 Poza zapachem duriana charakteryzuje specyficzny smak, którego moje kubki smakowe jeszcze nie doświadczyły. Powodem jest to, że nie spotkałam póki co żadnego Europejczyka, który polubił duriany. Podobno jeden kęs tego smakołyku zostaje w ustach na długo i nie da się go pozbyć nawet przez kilkukrotne umycie zębów. Ponieważ moje doświadczenia z chińską kulturą w dziedzinie kuchni dowodzą, że tutejsze preferencje smakowe są zdecydowanie odmienne od moich (m.in. ich zamiłowanie do kurzych nóżek, nerek, wątroby, jelit itp.), degustację duriana odkładam na dzień, kiedy słońce będzie zbyt mocne i w mojej głowie zrodzi się chęć zrobienia czegoś szalonego ;)
Poniżej zdjęcia z Chinatown i jednego z najbardziej kolorowych durianowych straganów, jakie widziałam, z jednym z najsympatyczniejszych durianowych sprzedawców, który pozwolił mi na całą sesję pomimo, że nie kupiłam ani kawałka owocu :)

Despite the smell durian taste is also very specyfic. I havent experienced it yet because I haven't met any European guy who enjoyed it. However I've heard that a single bite of this tidbit stays in your mounth for a long time and you can't hepl it even with numerous mounth wash. My experience with chinese cuisine show that local food preferences are much different than mine (like their belowed chicken feet, liver, kidneys and other parts that I can't hardly look at) I postpone a durian  tasting to the day when the sun will be too storng and I'll come up with an idea of doing something crazy ;)
Below you can see the pics from Chinatown with one of the most colorful durian stall I have ever seen and one of the nicest salesman who allowed me to take so many pictures without buying any durian :)







pan sprzedawca