10/26/2012

BIG DEAL



Po ponad pół roku życia w Azji bardzo zaczęłam cenić ( nie, że wcześniej nie ceniłam, ale teraz to już na maksa) naszą strefę Schengen i otwarte granice. Tutaj gdziekolwiek się nie ruszysz, wymagana jest wiza. W części krajów nie ma większego problemu z jej otrzymaniem, jak np. w Singapurze, gdzie wizę dostaje się na wjeździe i od razu na 90 dni (tak jest w przypadku Unii, USA itp. tutaj znajduję się lista krajów, których obywatele takiego przywileju nie mają) czy Tajlandii (podobne warunki jak w przypadku Singapuru). Bardziej skomplikowanie to wygląda z wizą do Wietnamu, o którą trzeba aplikować przed wyjazdem, a proces wydawania wizy zakończyć na lotnisku w Wietnamie. 
Będąc obywatelką Unii nie mam jednak co narzekać, bo mieszkańcy takich krajów jak Indie czy Egipt muszą się borykać z procedurą wizową niemal wszędzie kraju i nie trudno się zorientować, że raczej nie są mile widziani. 
W odwecie rząd Indii postanowił podobnie doświadczyć tych, którzy chcą odwiedzić ich kraj. Sprawa otrzymania wizy komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy jesteś poza swoim krajem, na wizie turystycznej i zachce ci się jechać do Indii, czyli jak to było ze mną. Tymczasowy brak karty pobytu w Singapurze wywoływał spore zmieszanie na twarzach obsługi w każdej agencji wizowej, nawet kiedy przyszłam z wydrukowanym formularzem. Najpierw, przed udaniem się gdziekolwiek, należy aplikować online, gdzie wypełnia się 3 czy 4 stronicowy, szczegółowy formularz. Posiadanie zarejestrowanego formularza, który kieruje cię do agencji wizowej nie oznacza, że w danej agencji tę wizę tak łatwo dostaniesz. Koniec końców trzeba iść do ambasady. 
W ambasadzie Indii w Singapurze można się poczuć jak w filmie o Bondzie (a przynajmniej ja się tak czułam, może dlatego, że ostatnio dla przypomnienia obejrzeliśmy ostatnie dwie części). Jest to dość stary (jak na Singapur bardzo stary) kolonialny budynek na Grangr Road, czyli jednej z bardziej zacisznych ulic przy Orchard. Petenci to głównie, poza Hindusami, Amerykanie i Anglicy. Panującą atmosferę czilałtu zakłócał jedynie pewien Amerykanin, który krzyczał do słuchawki, że jest z New York i że wszystko będzie dobrze. Nikt się szczególnie nie śpieszy i łatwo zobaczyć na twarzach oczekujących, jak walczą z poirytowaniem.
Początkowo pani z obsługi, nie mogła uwierzyć, że mój paszport nie jest british (angielski) tylko polish (polski), bo w Indiach podobno każdy biały człowiek jest brany za Anglika. Następnie zostałam skierowana na interview, które odbywa się w specjalnym pokoju. Czas oczekiwania około godziny.
Wśród wielu wątpliwości, jakie mogłam wzbudzać, pana urzędnika najbardziej zainteresowała ilość wiz w moim paszporcie. Zajęło go to zdecydowanie bardziej, niż powód, dla którego chcę odwiedzić jego kraj. Po około 15 minutowej rozmowie, podczas której wymienił wszystkie kraje, jakie odwiedziłam, a ja mu za każdym razem przytakiwałam, stwierdził z uśmiechem, że da mi wizę i to na 3, a nie, jak prosiłam, jeden miesiąc. Zanotował to na moim formularzu i wysłał z powrotem do agencji wizowej.
Pani agentka, widząc mnie z powrotem po paru dniach (z dużą satysfakcją wysłała mnie do ambasady, biurokracja w Indiach wygląda podobnie jak w Polsce ;)) była trochę zdezorientowana, ale przyjęła mój wniosek i paszport, który po tygodniu wrócił szczęśliwie w moje ręce z jedną stroną zaklejoną trzy misięczną wizą turystyczną :).











2 comments: