8/31/2012

EXPLORERS

longany
Owocowych zdjęć ciąg dalszy. Czuję, że Gox zaczyna mieć trochę dość czekania na koniec sesji zdjęciowej, kiedy chce sobie zjeść passion fruita czy coś innego. Do tej pory Gox był przekonany, że passion fruit to granat, ale okazało się inaczej. Sprawdzałam właśnie tłumaczenie na google translate i passion fruit to po polsku passion fruit. Jeśli ktoś pił kiedyś sok tropikalny, to prawie jakby jadł passion fruita, bo smak i konsystencja są bardzo podobne, wzbogacone jedynie o chrupiące pestki. 
Innym exspetymentem był longan, który w vivocity sprzedawali po promocyjnej cenie i wokół tego stoiska ustawił się taki tłum, że aż wstyd było pójść do kasy bez longanów. Pani koło mnie wybierała owoce tak, jakby to robiła całe życie. Ja niestety nie miałam pojęcia jakimi kryteriami się kierować, ale wszyscy miłośnicy tych małych owoców chętnie udzielili nam rad. Tak więc longany powinny być przede wszystkim lekko miękkie. Smakują i wyglądają podobnie do liczi.
Mamy w zanadrzu jeszcze parę egzotyków, ale zostawiamy to na później. Ponieważ jutro wyprawiamy Goxowi imprezę powitalną i chcemy zaserwować parę polskich smakołyków, dziś wróciłyśmy z zakupów z 5 kg ziemniaków, co wyglądało trochę podejrzanie, ale na pewno wszyscy brali poprawę na to jak wyglądamy. Takie dwie amerykanki (bo tej nacji najczęściej przypisują nasz wygląd) kupujące ziemniaki na frytki :)
 



passion fruit

8/30/2012

SACRUM PROFANUM

Zauważyłam niedawno, że na moim blogu więcej piszę o podróżach, niż o życiu z Singapurze. Wiem, że jest kilka blogów poświęconych temu tematowi, jak polecony przez Artura Azja od kuchni, który również bardzo polecam, czy, dla innych, Azjatycki Cukier, który polecam niekoniecznie. 
Ponieważ również mieszkam w Singapurze, czas znów napisać coś o tym mieście. Niedawno naszą ekipę mieszkaniową wsparła Gosia zwana Goxem, przez co zrobiło się bardziej dziewczęco (bo Abi tymczasowo nas opuściła) i zdecydowanie bardziej polsko. Jeżeli ktoś się martwił, że zapomnę rodzimego języka, to teraz nie ma już powodów do obawy :) Ponieważ dla Goxa to również pierwszy wyjazd do Azji, mogliśmy znów powrócić do klasycznych zwiedzaniowych wycieczek, co przyznam, że po pewnej przerwie jest bardzo przyjemne.
Pierwsze wyjście na miasto było kwintesencją Singapuru. Wybrałyśmy się do Chinatown i wchodząc do metra świeciło słońce, a po wyjściu ze wszystkich dachów lały się wodospady wody. Z racji braku wyboru poszłyśmy do People's Complex w poszukiwaniu kantorów i zastałyśmy tam pewną ceremonię religijną. Nie wiemy, jakiej okazji lub czego dotyczyła, choć wiele, w szczególności starszych osób, chciało nam te informację przekazać. Niestety nasz poziom zaawansowania w chińskim nie wystarczył. 
Ponieważ Gox jest wegetarianką już wie, że w kwestiach jedzeniowych życie w Singa sprawia spore problemy. Zdecydowanie bardziej gustujemy w kuchni hinduskiej niż chińskiej w wydaniu singapurskim. Na makansutra, food courcie w zatoce przy Esplanade Theatres chciałam Gosi pokazać chińskie dania, jakie może tutaj wybierać. Zamówiłam kang kong i kai lan. Pan uprzedził nas, że kang kong jest w chilli, co było ok, ale zapomniał wspomnieć, że kai lan jest z sosem ostrygowym. Obie potrawy to chińska zielenina, całkiem smaczna (kiedy nie jest zrobiona w sosie ostrygowym).
Wciąż odkrywany zasoby lokalnej przyrody testując coraz to nowe warzywa i owoce. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że choko w Nowej Zelandii to najpospolitsze warzywo, można je zerwać z drzewa na każdej ulicy, nikt za nim specjalnie nie przepada i jest to raczej jedzenie dla biedaków. Przez to Nikhil zaczął się odnosić do chokosa z pewną rezerwą, jako że gustuje w rzeczach luksusowych. Mnie z kolei cieszy ta wiadomość, bo lubię chokos, więc jak pojedziemy do Nowej Zelandii, która jest podobno strasznie droga, to zawsze możemy znaleźć jakiegoś chokosa i sie nim pożywić. 
W dzisiejszym odcinku prezentuję mango lassi domowej produkcji (naszej!), luku oraz lody uliczne, które kupiłyśmy na Orchard za dolara. Są to dość popularne w Singapurze lody w plastrach, które pan ucina z dużego bloku i obkłada z dwóch stron waflem lub zielono - różowym chlebem tostowym. Jednak na opcję z chlebem się nie zdecydowałyśmy. Niestety Gox nie ma jeszcze sesji przy Louis Vuitton czy Pradzie, bo nie wiedziała, co to do końca Orchard i twierdziła, że jest za słabo ubrana na taką sesję. Patrząc na ubrania i makijaże fotografujących się Azjatek musiałam przyznać jej rację ;)


smakowite ofiary
święta krowa

mango lassi
Gox z kolegą

spotkana na spacerze w ogrodach botanicznych jaszczurka
państwo sprzedający lody byli bardzo dobraną parą
szczęśliwy Gox na Orchard ze swoimi lodami
luku
jeśli ktoś się martwi o Goxa, to tu może zobaczyć, że ma się całkkiem dobrze :)

8/27/2012

DOLPHINS WATCH

Okolice wyspy Lantau w Hong Kongu to jedyne miejsce na świecie, gdzie można zobaczyć różowe delfiny. Jak już pisałam, bardzo ciągnie nas w bardziej naturalne regiony, dlatego oglądanie tych uroczych stworzeń było idealną wycieczką. 
Rejs organizowany przez Hong Kong Dolphinwatch różni się od pokazów delfinów w oceanariach, gdyż trzeba wypłynąć na morze i za pomocą sonarów i innych namierzaczy znaleźć zwierzęta. Czasem okazuje się to dość trudne, ale Dolphinwatch szczyci się 97% "wykrywalnością" tych zwierząt. Tak więc chcąc zobaczyć różowego delfina trzeba uzbroić się w cierpliwość, ale do tego przyzwyczaiła nas kolejka do windy w hostelu. Mimo to przez sporą część rejsu miałam poważne obawy, że znajdziemy się w tych 3%, które delfinów nie widziały. W takim przypadku przysługiwałby nam darmowy udział w kolejnej wyprawie, jednak odbywała się ona już po naszym wyjeździe z Hong Kongu. Już lekko załamani i znudzeni krążeniem wokół wyspy, w końcu usłyszeliśmy wesołe pluskanie.
Różowe delfiny są w rzeczywistości białe, ale ich skóra jest na tyle transparentna, że krew nadaje różowego efektu. Wygląda to niesamowicie, ale nawet zdjęcia z wysokojakościowych aparatów nie oddają tego wrażenia. Nasze nie są szczególnie dobre, bo nie mieliśmy odpowiedniego obiektywu.
Nikhil podekscytowany wizją spotkania różowego delfina
samica delfina, szrama wokół głowy powstała przy zderzeniu z kutrem
mama z dzieckiem, małe delfiny są szare


8/26/2012

CRESCENTS


Świątynia Man Mo to, moim zdaniem, jedno z najbardziej klimatycznych miejsc w Hong Kongu. Położona w centrum wyspy przy Hollywood Road tworzy silny kontrast z otaczającą wysoką zabudową. We wnętrzu dominują przede wszystkim spirale z drzewa sandałowca, które systematycznie spalając się, roznoszą charakterystyczny zapach. Wsiąka on strasznie silnie w ubrania, więc nawet w kilka godzin po wyjściu można wciąż czuć ten aromat.
Man Mo to, w wolnym tłumaczeniu, sztuka walki i mądrość. Tylko chłopiec, który posiadł jedno i drugie mógł przyłączyć się do królewskiej armii. Stąd wybór tych dwóch bóstw. Man i Mo mają trochę lepszy gust (w mojej ocenie) w kwestii darów. Oprócz głowy świni czy martwej ryby, nie gardzą ferrero roche:) 
Ta świątynia ma również swoje miejsce w popkulturze. Pojawiała się w kilku hollywoodzkich produkcjach (może między innymi ze względu na swoją lokalizację :)), a także dzieje się tu akcja jednej z gier komputerowych. 
Mnie przede wszystkim urzekł niezwykły klimat tego miejsca, inny niż w każdej innej ze świątyń, jakie zwiedzaliśmy. Dobrego wrażenia nie popsuł nawet fakt, że mój obiektyw został całkowicie pokryty popiołem sandałowca :)


cmentarz