Zauważyłam niedawno, że na moim blogu więcej piszę o podróżach, niż o życiu z Singapurze. Wiem, że jest kilka blogów poświęconych temu tematowi, jak polecony przez Artura
Azja od kuchni, który również bardzo polecam, czy, dla innych, Azjatycki Cukier, który polecam niekoniecznie.
Ponieważ również mieszkam w Singapurze, czas znów napisać coś o tym mieście. Niedawno naszą ekipę mieszkaniową wsparła Gosia zwana Goxem, przez co zrobiło się bardziej dziewczęco (bo Abi tymczasowo nas opuściła) i zdecydowanie bardziej polsko. Jeżeli ktoś się martwił, że zapomnę rodzimego języka, to teraz nie ma już powodów do obawy :) Ponieważ dla Goxa to również pierwszy wyjazd do Azji, mogliśmy znów powrócić do klasycznych zwiedzaniowych wycieczek, co przyznam, że po pewnej przerwie jest bardzo przyjemne.
Pierwsze wyjście na miasto było kwintesencją Singapuru. Wybrałyśmy się do Chinatown i wchodząc do metra świeciło słońce, a po wyjściu ze wszystkich dachów lały się wodospady wody. Z racji braku wyboru poszłyśmy do People's Complex w poszukiwaniu kantorów i zastałyśmy tam pewną ceremonię religijną. Nie wiemy, jakiej okazji lub czego dotyczyła, choć wiele, w szczególności starszych osób, chciało nam te informację przekazać. Niestety nasz poziom zaawansowania w chińskim nie wystarczył.
Ponieważ Gox jest wegetarianką już wie, że w kwestiach jedzeniowych życie w Singa sprawia spore problemy. Zdecydowanie bardziej gustujemy w kuchni hinduskiej niż chińskiej w wydaniu singapurskim. Na makansutra, food courcie w zatoce przy Esplanade Theatres chciałam Gosi pokazać chińskie dania, jakie może tutaj wybierać. Zamówiłam kang kong i kai lan. Pan uprzedził nas, że kang kong jest w chilli, co było ok, ale zapomniał wspomnieć, że kai lan jest z sosem ostrygowym. Obie potrawy to chińska zielenina, całkiem smaczna (kiedy nie jest zrobiona w sosie ostrygowym).
Wciąż odkrywany zasoby lokalnej przyrody testując coraz to nowe warzywa i owoce. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że choko w Nowej Zelandii to najpospolitsze warzywo, można je zerwać z drzewa na każdej ulicy, nikt za nim specjalnie nie przepada i jest to raczej jedzenie dla biedaków. Przez to Nikhil zaczął się odnosić do chokosa z pewną rezerwą, jako że gustuje w rzeczach luksusowych. Mnie z kolei cieszy ta wiadomość, bo lubię chokos, więc jak pojedziemy do Nowej Zelandii, która jest podobno strasznie droga, to zawsze możemy znaleźć jakiegoś chokosa i sie nim pożywić.
W dzisiejszym odcinku prezentuję mango lassi domowej produkcji (naszej!), luku oraz lody uliczne, które kupiłyśmy na Orchard za dolara. Są to dość popularne w Singapurze lody w plastrach, które pan ucina z dużego bloku i obkłada z dwóch stron waflem lub zielono - różowym chlebem tostowym. Jednak na opcję z chlebem się nie zdecydowałyśmy. Niestety Gox nie ma jeszcze sesji przy Louis Vuitton czy Pradzie, bo nie wiedziała, co to do końca Orchard i twierdziła, że jest za słabo ubrana na taką sesję. Patrząc na ubrania i makijaże fotografujących się Azjatek musiałam przyznać jej rację ;)
|
smakowite ofiary |
|
święta krowa |
|
mango lassi |
|
Gox z kolegą |
|
spotkana na spacerze w ogrodach botanicznych jaszczurka |
|
państwo sprzedający lody byli bardzo dobraną parą |
|
szczęśliwy Gox na Orchard ze swoimi lodami |
|
luku |
|
jeśli ktoś się martwi o Goxa, to tu może zobaczyć, że ma się całkkiem dobrze :) |
No comments:
Post a Comment